Pierwszym szokiem były płoty. A raczej ogrodzenia - każda posesja otoczona jest 3m murem na którym jest albo drut kolczasty (a raczej nie kolczasty tylko coś co po naszemu nazywa się razor wire) albo druty pod napięciem. I do tego ogromne tablice głoszące, że najpierw strzela się tu do intruzów a potem ewentualnie zadaje pytania. Tak wiec przejazd z lotniska do hotelu już przypomniał mi sceny z Mad Max'a. Do tego należy dodać ogromnych czarnuchów robiących grilla na ulicach, palących ogniska w koszach na śmieci itd.
Ale dojechałem bez problemów do hotelu i chciałem się udać do z góry wybranego centrum Sandton. Idę więc do pani w recepcji z zapytaniem jak się dostać tu i ówdzie, na co miła pani mówi tak i siak, ale trzeba tam jechać samochodem. A ja na to - ależ to tylko 2 km, ja się chętnie przejdę. A ona - ale tam trzeba jechać samochodem. Spojrzałem na nią z ukosa, bo chyba się nie zrozumieliśmy - JA SIĘ CHĘTNIE PRZEJDĘ. A ona - ale no wiesz, możesz nie wrócić...
Potem pytałem w pracy kolegów czy faktycznie jest tak niebezpiecznie, no i niestety potwierdzili...
Tak więc w Johannesburgu biali żyją tylko w enklawach, przemieszczając się chyłkiem z pracy do domu i do wielkich centrów handlowych, biali po ulicy nie chodzą...
Tak więc mimo szczerych chęci nie zobaczyłem za wiele... I nie jest to miejsce w którym chciałbym mieszkać.